Tygodnie przygotowań podczas których rozczytywaliśmy, uczyliśmy się i śpiewaliśmy utwory na konkurs dały nam się we znaki.
Kwartety zaliczone.
Teraz pora na zwieńczenie dzieła…
Pora pokazać efekty swojej pracy podczas konkursu.
Jedziemy na VI Gdański Międzynarodowy Festiwal Chóralny.
<spoiler dla niecierpliwych> zdobywamy złoto i nagrodę dla wyróżniającego się dyrygenta <koniec spoilera>
Piątek
Po raz pierwszy od dawna Ars Cantandi pokonywało taką odległość pociągiem a nie zwyczajowym autokarem. I zdecydowanie na plus - śpiący mogli spać, a brykający - brykać, bez wzajemnego zakłócania się. I tak powstały przedziały:
- Muzyczny - gitara + to z czego Ars Cantandi słynie - śpiew
- Literacki - czytanie opowiadań w kółeczku. Wybierasz opowiadanie i czytasz na głos. Największe moje zaskoczenie podróży to to, że się sprawdziło. Miałem okazję spędzić w tym przedziale odrobinę czasu i stwierdzam, że chóralne głosy idealnie nadają się do wykorzystania podczas nagrywania audiobooka.
- Śpiące - tych tłumaczyć chyba nie trzeba.
- Ostatni - nagraniowy, w którym spędziłem najwięcej czasu. Żeby nie zdradzać za dużo powiem, że film jest we wczesnej fazie produkcji.
Podróż do Gdańska minęła zadziwiająco szybko (kolejna przewaga pociągu nad autokarem?) i z dworca przenieśliśmy się do naszego miejsca noclegowego.
Po szybkim rozładowaniu gratów ci bardziej zmęczeni oddali się w objęcia Morfeusza. Większość ruszyła na podbój miasta. I… Muszę przyznać, że z dzieciństwa inaczej zapamiętałem to miasto. Gdańsk jest piękny. Wąskie uliczki pośród genialnej architektury. Tu nie ma wielkich neonowych szyldów w dzielnicy starych kamienic. Wszystko jest wyważone i ze smakiem. Ale chyba relacja nie powinna się składać jedynie z wychwalania Gdańska.
Następnego dnia mieliśmy śpiewać dwa koncerty, toteż z pobliskiego miejsca, w którym przebywaliśmy, wróciliśmy o dość przyzwoitej godzinie. Miejscem oczywiście nie był bar, a godzina oczywiście była dużo wcześniej niż po trzeciej. I wcale po drodze nie zrobiliśmy wycieczki po całej Gdańskiej starówce. No a już na pewno nie śpiewaliśmy na chłodzie z przypadkowo spotkanymi muzykami.
Po nie zrobieniu tych wszystkich rzeczy, wróciliśmy do hostelu ze świadomością, że mamy jeszcze dużo czasu na sen, bo śniadanie dopiero na ósmą…
Sobota
Śniadanie okazało się być dżunglą. Kto pierwszy ten lepszy. No cóż - za gapowe się płaci. To była najlepsza kromka chleba w moim życiu.
Po śniadaniu próba. 40 osób w pomieszczeniu w którym komfortowo śpiewałoby 15 osób. I ja pośrodku. Dość powiedzieć, że szybko musiałem się ewakuować stamtąd.
Po próbie ruszyliśmy na konkurs. Ze względu na niego właśnie przecież przyjechaliśmy do tego pięknego miasta.
Wystąpić mieliśmy w auli Politechniki Gdańskiej. Spodziewaliśmy się budynku modernistycznego, a okazało się, że będziemy śpiewać w architektonicznej perełce.
Dalej już normalne chóralne sprawy: rozśpiewka, próba akustyczna, przebieranie.
Z tych rzeczy warto nadmienić, że akustyka w sali przesłuchań była znakomita i zatarła smak porannej rozśpiewki.
W trakcie oczekiwania na przesłuchanie, jak zawsze przed koncertem, miała miejsce przemowa motywacyjna p.t. “Stres jest czymś normalnym”. Sam śpiewam w Ars Cantandi dwa lata, a już zdążyłem się nauczyć, że “ręce będą się wam pocić, będziecie czuć suchość w gardłach, a głosy będą się wam załamywać”.
Następnie przesłuchania. Schodząc ze sceny wszyscy uśmiechnięci. Wiemy, że poszło dobrze. Schodzi z nas wielki stres. Wszyscy się rozluźniają. Wyniki dopiero następnego dnia, a przed nami jeszcze jeden koncert.
Wróciliśmy do hostelu na szybki obiad i chwilę odpoczynku.
Koncert wieczorny był koncertem dobrowolnym. “Super. Lubimy śpiewać. Dlaczego nie” - pomyślał zgodnie cały chór.
No może nie był to cały chór.
No i może myśl brzmiała raczej “Ale jestem zmęczony(a). Strasznie mi się chcę spać”.
Tak czy siak. Zaśpiewaliśmy. Było zimno, a my śpiewaliśmy na końcu.
Ludzie klaskali - więc chyba było dobrze. Nasza dyrygent też mówi, że było dobrze. Choć z drugiej strony często mówi też “chwalić, chwalić i jeszcze raz chwalić”.
Niech rozstrzygną to Gdańszczanie.
My natomiast, zmęczeni podróżą, konkursem, koncertem, byciem na nogach przez cały dzień poszliśmy do hostelu gdzie… Zaczęliśmy wyprawiać harce, hulanki i swawole.
Na początek - kontynuacja dnia kobiet.
W Ars Cantandi istnieje tradycja celebrowania tego pięknego święta. W tym roku obchodziliśmy go dłużej niż jeden dzień. Podczas pierwszej części nasze panie otrzymały własnoręcznie pieczone babeczki - AC babeczki (tak zwykliśmy nazywać naszą piękniejszą połowę chóru).
Drugi dzień przypadł właśnie na sobotę, podczas której rozdaliśmy identyfikatory z ich nazwiskami w formie… rebusu. Najpierw następowało zbiorowe zgadywanie. Potem fala śmiechu. Na koniec uroczyste wręczanie. Myślę, że pomysł został przyjęty bardzo ciepło.
Jesteś w stanie odgadnąć czyje to nazwisko?
Potem celebrowaliśmy zakończenie naszych zmagań świetną imprezą i spacerem. Gdańsk po zmroku przyjmuje inne oblicze. Nadal piękny.
Niedziela
Niedziela była dniem powrotu. Dzień powrotu zwykle nie wiąże się z nadmierną ilością atrakcji.
Zwykle nie… Ale tutaj mamy do czynienia z Ars Cantandi.
Podczas drogi powrotnej powstało więcej śpiących przedziałów. Ale my - niestrudzona część chóru - byliśmy bezwzględni. Zmuszaliśmy naszych rozkosznie drzemiących śpiochów do udzielania wywiadów, śpiewania i grania w Mafię. Było świetnie :)
W trakcie przemierzania kolejnych kilometrów dotarła do nas wiadomość o wynikach: Złoty dyplom i złoty medal oraz “Nagroda Oddziału Gdańskiego Polskiego Związku Chórów i Orkiestr dla wyróżniającego się dyrygenta”. Brawo my!
Po powrocie, zmęczeni wróciliśmy do domów z myślą “jak dobrze, że jutro nie ma próby. Odpoczniemy od chóru”.
Poniedziałek
Zamiast na próbie spotkaliśmy się w barze.
[K]